Rutynowa wizyta w sklepie, rutynowe zakupy i nagle... Olśnienie! Jest! Już wrócił! Kochany, malutki, zieloniutki... Jeszcze taki świeży... Zabrałam go ze sobą do koszyczka, nie mogłam tak porostu zostawić w sklepie, jeszcze wziąłby go ktoś inny? Aż strach pomyśleć! Nie powiem, trochę kosztował, ale uważam że jest wart każdej ceny! ;) Zresztą kojarzy mi się z dzieciństwem, kiedy to zrywany prosto z ogródka trafiał do rondla i gotował się dokładnie tyle ile trzeba. I jedzony był od razu, czasem parzył usta, ale nie można się było powstrzymać. Do dziś bardzo miło pamiętam chwile spędzone podjadaniu go na ławce przed domem :) Ach... A dziś też cieszy, może bardziej? Przypomina właśnie o takich pięknych chwilach beztroski...
Tematem mojej opowieści był BÓB. Znany już od starożytności, ale o historii pisać nie zamierzam, jak ktoś będzie chciał to znajdzie źródło informacji.
Moj przepis na bób jest chyba najprostszy na świecie!
Składniki:
* bób
* woda, gotująca się już
* sól
Świeży bób wrzucam na posolona gotującą się wodę i przez około 25 minut czekam z utęsknieniem, aż zrobi się ciemny. Odcedzam i zjadam, bez żadnych dodatków! Tak jak w dzieciństwie ;) Ach...
To też smak mojego dzieciństwo i ogromna miłość do dziś;)
OdpowiedzUsuń:))) dziękuję za wizytę :)
UsuńJa mam tak samo, bób jest najlepszy zaraz po ugotowaniu, zjedzony tylko ze smakiem :)
OdpowiedzUsuńdokładnie tak! :)
UsuńJa nigdy nie jadłam bobu, pierwszy raz spróbowałam w te wakacje u mojego Chłopaka w domu. Nie jest zły ;)
OdpowiedzUsuń